Wywiad

Yohan Manca, reżyser „Traviaty, moich braci i mnie" w rozmowie z Piotrem Czerkawskim

Piotr Czerkawski: Jesteś przede wszystkim reżyserem, ale zdarzało ci się również występować po drugiej stronie kamery. Czy twoje doświadczenia aktorskie przydały się jakoś na planie „Traviaty, moich braci i mnie”?

Yohan Manca: Grywałem tylko sporadycznie, ale rzeczywiście muszę powiedzieć, że doświadczenia aktorskie przydają mi się w reżyserowaniu. Dzięki nim potrafię wczuć się w sytuację aktora, zrozumieć mniej więcej, co czuje w danej sytuacji i jakich wskazówek oczekuje od reżysera. Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że przygoda z aktorstwem to dla mnie przede wszystkim jednak lekcja pokory, która sprawiła, że jeszcze bardziej zacząłem szanować ludzi wykonujących ten zawód na co dzień. Tak wielu z nich jest przecież dużo bardziej utalentowanych ode mnie!

W jaki sposób pracowałeś z aktorami z „Traviaty…”? Odbywałeś z nimi długie próby przed wejściem na plan czy wolałeś zachęcać ich do improwizowania?

Starałem się połączyć jedno i drugie. Będąc otwartym na improwizację, pamiętałem jednak, aby być ostrożnym, nie przedobrzyć i nie oddalić się od pierwotnego zamiaru zbyt daleko. Od dawna mam wrażenie, że z improwizacją jest trochę jak z jazdą na stoku narciarskim: czasem możesz trochę zboczyć z trasy, ale potem musisz na nią wrócić, bo inaczej grozi ci niebezpieczeństwo.

Reżyserzy dzielą się na tych, którzy są na planie w swoim żywiole i na tych, dla których samo kręcenie filmu stanowi najbardziej niewdzięczny i stresujący element procesu twórczego. Do której grupy należysz ty sam?

Ani do jednej, ani do drugiej. Wychodzę z założenia, że jedyny moment związany z pracą reżysera, który przynosi ci autentyczną frajdę, następuje na premierze, gdy widzowie klaszczą i dają do zrozumienia, że twój film nie był taki zły. Cała reszta jest, w mniejszym lub większym stopniu, cierpieniem. Wiem, że nie brzmi to najbardziej motywująco, ale cóż zrobić, jeśli naprawdę tak uważam.

Realizacja której sceny w „Traviacie…” była dla ciebie najbardziej wymagająca?

Chyba tej, w której Mo, jeden ze starszych braci głównego bohatera, Noura, zaczyna na jego oczach podrywać w basenie podstarzałą, zagraniczną turystkę, żeby wyciągnąć od niej pieniądze. To była ważna scena, w której Mo musiał pozostawać jednocześnie uroczy i żałosny, rozczarowujący wszystkich tych, którzy widzieli w nim wcześniej wcielenie bezpretensjonalności. Bardzo trudno wykreować taką ambiwalencję na ekranie i utrzymać ją przez całą scenę, więc mieliśmy świadomość, że jeśli wykonamy jeden fałszywy ruch, cały nasz wysiłek pójdzie na marne. Ostatecznie wyszło chyba jednak nie najgorzej.

Zdecydowanie. Scena na basenie to mój ulubiony moment w całej „Traviacie…”. Również dlatego, że wcześniej dałem się złapać w pułapkę i – podobnie jak Nour – trochę idealizowałem postać Mo.

Nie było o to trudno, bo Mo wyróżnia się na tle pozostałych braci Noura. Jest spośród nich najbardziej wrażliwy, najmądrzejszy, najzabawniejszy, ale – co pokazuje właśnie scena na basenie – również najbardziej szalony. Wiedziałem, że taka postać wymaga specjalnego potraktowania, więc napisałem tę rolę specjalnie dla Sofiana Khammesa – bardzo utalentowanego aktora, który współpracował już w swoim życiu z Philippem Garrelem czy Romainem Gavrasem.

Najważniejszy wątek „Traviaty…” opisuje rodzącą się u czternastoletniego Noura fascynację operą, w której bohater znajduje odskocznię od przytłaczającej go codzienności. Czy sam jako nastolatek przeżyłeś jakieś artystyczne olśnienia, które wywarły wpływ na twoje życie?

Gdy miałem 16 – 17 lat, regularnie chodziłem na spektakle awangardowego teatru Le Théâtre du Soleil reżyserowane przez Ariane Mnouchkine. Wszystkie one były bardzo odważne pod względem treści - otwarcie zaangażowane politycznie, błyskotliwie reinterpretujące francuską teatralną klasykę. Oprócz tego odznaczały się oryginalną formą – zacierały różnice między aktorami a widzami, łączyły teatr z innymi dziedzinami sztuki, takimi jak kino, taniec i muzyka. Wszystko to robiło na mnie ogromne wrażenie, prowokowało bardzo żywiołowe reakcje i na pewno w jakiś sposób wpłynęło na to, że sam zapragnąłem być artystą.

Yohan Manca

W takim razie to chyba nie przypadek, że „Traviata…” stanowi adaptację sztuki teatralnej.

Sztuka „“Pourquoi mes frères et moi on est parti”, która stanowi podstawę „Traviaty..” ukazała się mniej więcej w tym samym czasie, gdy oglądałem spektakle Mnouchkine i wzbudziła we mnie porównywalny zachwyt. Choć od tamtego czasu minęło dobrych kilkanaście lat, zadawane przez nią pytanie „Jak sprawić, by zawsze dokonywać dobrego wyboru i podążać w życiu ścieżką, która daje ci więcej szczęścia?” wciąż nie chce mi wyjść z głowy. Z tego powodu, gdy zdecydowałem, że chcę nakręcić swój pierwszy pełnometrażowy film, ani przez chwilę nie wahałem się nad wyborem tematu.

Mając w sobie tak wielką namiętność do teatru, nie chciałeś obdarzyć tą pasją również filmowego Noura?

Od początku myślałem wyłącznie o operze ze względu na postać mentorki Noura - nauczycielki śpiewu, którą napisałem specjalnie dla Judith Chemli. Judith jest nie tylko aktorką, lecz także wspaniałą piosenkarką i już od dawna chciałem sprawić, żeby jej głos wybrzmiał na kinowym ekranie.

O tym, że „Traviata…” stanowi jeden wielki list miłosny do sztuki przekonujesz nawet w napisach końcowych. Dziękujesz w nich za inspirację między innymi Martinowi Scorsese, Federicowi Felliniemu i – mniej znanemu od nich – Ettore Scoli. Co fascynuje cię w filmach tego ostatniego?

Przede wszystkim to, że potrafił opowiadać o trudnych sprawach, które wymagają wielkiej wrażliwości w sposób lekki, zabawny i przepełniony apetytem na życie. Scola jest moim bogiem i nie ma dnia, żebym nie pomyślał o nim choć przez chwilę.

W napisach dziękujesz nie tylko filmowcom, ale i piłkarzom. Futbol stanowi również część codzienności bohaterów „Traviaty…”. Dlaczego piłka nożna jest dla ciebie tak ważna?

Ponieważ to właśnie ona podarowała mi w dzieciństwie pierwsze radości i inne silne emocje, a dziś wciąż jest w stanie wyciągnąć mnie z poczucia smutku i apatii. Poza tym – co szczególnie ważne w kontekście „Traviaty…” – piłka nożna, jak chyba żadne inne zjawisko, jest w stanie zjednoczyć ludzi i zniwelować klasowe bariery między nimi. Nie mam żadnych wątpliwości, że futbol jest po prostu najpiękniejszym sportem na świecie.

Który spośród piłkarzy był twoim największym idolem?

Spośród wszystkich zawodników na świecie bez wątpienia Diego Armando Maradona, ale niestety nigdy nie miałem okazji podziwiać go na boisku. Z piłkarzy, których mecze widziałem na żywo, stawiam na Xaviego Hernandeza Creusa - Xaviego z Barcelony. To wspaniały zawodnik, który miałby na koncie cały wór Złotych Piłek, gdyby nie to, że przyszło mu mierzyć się z pewnym portugalskim Marsjaninem i małym elfem z Argentyny.